środa, 6 marca 2013

Luciform


Część I – Anna


Marcina poznałam na trzecim roku studiów. Byliśmy na imprezie u wspólnych znajomych i od razu wpadł mi w oko. Gadaliśmy cały wieczór, umówiliśmy się na kawę, a zaraz potem zaczęliśmy spotykać się regularnie, aż w końcu po kilku miesiącach zamieszkaliśmy razem. Rok po skończeniu studiów wzięliśmy ślub. Muszę przyznać, że dogadywaliśmy się zawsze świetnie pomimo tego, że Marcin pochodził z bardzo konserwatywnej rodziny, ja natomiast z bardzo laickiej. Rodzice od dziecka faszerowali go religią, czytał Pismo Święte co wieczór, a gdy był starszy, uczestniczył w różnych religijnych przedsięwzięciach, oazach itp. Aż dziwne, że nie odbiło się to na nim tak bardzo, jak można by się spodziewać. Nigdy nie przedstawiał mi się jako człowiek przesadnie wierzący, nie starał się nikogo indoktrynować i, na szczęście, nie był ani trochę pruderyjny.

Do Wielkiej Brytanii wyprowadziliśmy się kilka lat temu. Chcieliśmy poprawić naszą sytuację finansową, planowaliśmy starać się o dziecko, a w kraju brak było perspektyw. Ciężko było się utrzymać nam we dwoje, a gdyby do tego przyszła trzecia głowa do wykarmienia i ubrania, moglibyśmy nie dać sobie rady. Dlatego spakowaliśmy manatki i postanowiliśmy szukać szczęścia na Zachodzie.

Początkowo zamieszkaliśmy w Londynie i zaciągaliśmy się do jakichś czasowych prac, jednocześnie szukając czegoś na stałe, niekoniecznie w stolicy Albionu. W końcu udało się. Mąż dostał intratną ofertę pracy w Plymouth, jako kontroler jakości ginu w miejscowej destylarni. Praca ta była na tyle dobrze płatna, że mogliśmy zacząć poważniej myśleć o potomku. Ja nie musiałam pracować, mogłabym więc poświęcić się w pełni macierzyństwu, przynajmniej przez jakiś czas. Dużo odkładaliśmy, a po kilku latach stać nas było na kupno domku pod Plymouth. Wprowadziliśmy się tam w lutym 2009 roku. To oczywiście nieco wpłynęło na nasze plany powrotu do Polski, ale oboje doszliśmy do wniosku, że dom to tak naprawdę miejsce, w którym czujemy się dobrze i „u siebie”, a w Wielkiej Brytanii zadomowiliśmy się tak bardzo, że nie mieliśmy ochoty wracać do malkontenckiej Polski. Tym bardziej po wyborach wygranych w 2008 roku przez skrajną prawicę.

Życie w Wielkiej Brytanii było więc spełnieniem marzeń nie tylko tymczasowych. Mieliśmy solidne zabezpieczenie finansowe, nie musieliśmy o nic się martwić, a ze względu na specyfikę pracy Marcina mieliśmy też dużo czasu wolnego dla siebie. Zdarzało się, że cały weekend nie wychodziliśmy nie tylko z domu, ale i z łóżka. Cóż... Bardzo chcieliśmy mieć dzidziusia.

Część II – Korfutek

Witajcie. Zanim opowiem Wam swoją historię, pozwólcie, że najpierw przedstawię Wam parę informacji o sobie – skąd przybywam, dokąd zmierzam, co robię itd. Zapewniam Was, że moja opowieść poruszy Wasze serca i dotrze głęboko do wnętrza wszystkich czytających te karty.

Mam na imię Korfutek i jestem niewielkim ptaszkiem morskim. Moja łacińska nazwa to puffinus puffinus, w języku polskim jestem znany pod nazwą burzyk północny, a pochodzę z większego gatunku, znanego Procellariiformes. Nie jesteśmy tak znane jak mewy czy albatrosy, ale podobnie jak one latamy nad wodami i polujemy na małe rybki i głowonogi. Mieszkamy na wyspach Oceanu Atlantyckiego, takich jak Islandia, Irlandia, Wyspy Owcze. Zadomowiliśmy się również u wybrzeży Wielkiej Brytanii. Z rzadka zaglądamy do Polski. Sam nigdy nie byłem, ale kuzyni mówią, że brzydko, zimno i pada, więc jakoś mnie tam nie ciągnie. Może kiedyś polecę na wycieczkę.

Postanowiłem założyć ten ptasi pamiętnik, ponieważ Wam, ludziom, wydaje się, że ptaki to takie głupie stworzonka, które tylko latają i srają Wam na głowy, kiedy im przyjdzie na to ochota. Muszę Was rozczarować. Sramy tam, gdzie nam się akurat zachce i nie patrzymy na to, co wtedy jest pod nami. Z uwagi na nasze miejsce zamieszkania rzadko zdarza się, że narobimy komuś na samochód, w odróżnieniu od gołębi, które z natury są złośliwe. One w istocie lądują na tych Waszych pomnikach, samochodach, chodnikach, ławkach i bombią tak, żeby było to jak najlepiej widoczne. Nieraz słyszałem, jak się gołąbeczki przechwalały ile headshotów zaliczyły w tygodniu. Dachowe pokraki. Wszelkie szanujące się ptactwo gardzi gołębiami jak najgorszą zarazą. No ale dość już o gołębiach. Muszę jeszcze trochę napisać o nas, puffinae puffinae.

Nasz gatunek bardzo lubi podróże. Latamy sobie po różnych wysepkach, zwiedzamy nowe miejsca i polujemy na lokalne rybki. Niektórzy z nas potrafią w ciągu roku przebyć ponad 14 tysięcy kilometrów. Wyobraźcie to sobie. Jesteśmy małymi ptaszkami, osiągamy nie więcej niż 40 centymetrów wzrostu, a jednak pokonujemy tak olbrzymie odległości. Jednak o naszej wielkości wcale nie świadczą przelatane dystanse.

Część III - Anna

Pewnego wieczora, gdy leżeliśmy już w łóżku przy otwartym oknie, nagle usłyszeliśmy bardzo dziwny dźwięk dochodzący z dworu. Był to głos nie do opisania, brzmiał jak przeraźliwy wrzask dzikiego zwierzęcia, małego dziecka, a jednocześnie, przysłuchując się uważniej (co nie było takie proste, gdyż odgłos ten był nie do zniesienia), miało się wrażenie, że można usłyszeć pojedyncze słowa. Trwało to może z pięć minut. Wyjrzeliśmy przez okno, ale nie widzieliśmy skąd dochodzi ten hałas.

Szatański głos, jak go nazywaliśmy, dawał się słyszeć sporadycznie popołudniami i wieczorami. Aby uniknąć słuchania go, zwykle o tej porze wychodziliśmy z domu, odwiedzaliśmy kino, teatr, spotykaliśmy się ze znajomymi z Polski. Ojczysta społeczność w Plymouth jest całkiem liczna i mocno zintegrowana, często organizowane są wspólne imprezy i różne wydarzenia. Raz byliśmy na wieczorze degustacji whisky. Wracając do domu byliśmy już porządnie wstawieni, szybko wskoczyliśmy do łóżka, ale niewiele z tego wyszło. Pijani ludzi powinni zdecydowanie chodzić spać, a nie brać się za igraszki. Zwłaszcza gdy są tak pijani, jak my byliśmy tej nocy.

Obudziliśmy się późno, było już dawno po południu. Byłam tego dnia umówiona z innymi niepracującymi Żonami z Plymouth. Nazywałyśmy tak naszą grupę na podobieństwo Czarownic z Eastwick. Jak zwykle piłyśmy winko, plotkowałyśmy, oglądałyśmy jakieś durne seriale. Zwyczajny babski wieczór. Około 19 zadzwonił mój telefon. Odebrałam i usłyszałam wystraszony głos Marcina.
- To znowu mnie woła.
- Co cię woła?
- On...
- Głos z dworu?
- TO nie jest zwykły głos... To on...
- On, znaczy kto?
- Nie mogę mówić tego przez telefon, przyjedź, szybko...
- Daj spokój, nie bądź dzieckiem, to tylko zwykły hałas.
- Przyjedź, proszę!

Uznałam, że jak ma tak dalej panikować, to może faktycznie lepiej pojechać do domu i posiedzieć z nim.

Część IV – Korfutek

Każdy samczyk z naszego gatunku musi się starać o względy samiczek. W jaki sposób to robimy? W okresie godowym nasze panie stroszą piórka i pokazują swoje ogonki. My natomiast walczymy na głosy. Samczyki krzyczą najgłośniej jak potrafią i w ten sposób wybierają spośród siebie osobnika najbardziej okazałego. Ten z kolei ma pierwszeństwo wyboru samiczki. Oczywiście bierze sobie zawsze tę, z największym ogonkiem. Zawody samców trwają nieraz wiele tygodni, czasem kilkanaście minut w ciągu dnia, ale bywa, że przepychamy się tak aż do późnych godzin nocnych.

Od wielu już pokoleń wszystkie samczyki w mojej rodzinie wygrywały ten godowy konkurs. Pradziadek, dziadek i ojciec – wszyscy oni prezentowali najpiękniejsze i najbardziej doniosłe głosy. Dzięki temu zawsze zdobywali najpiękniejsze samiczki, a to oznacza, że od tych kilku pokoleń stanowimy najdostojniejszą burzykową rodzinę z najlepszym zestawem genów.

Od kilku już dni przygotowujemy się – samczyki z okolic Plymouth – do okresu godowego. Ćwiczymy nasze aparaty głosowe, aby możliwie najlepiej wypaść przed naszymi paniami. Po tym, co napisałem powyżej, nie muszę chyba wyjaśniać, jak duża odpowiedzialność stoi przede mną. Nie mogę być gorszy od moich przodków, wypada utrzymać rodzinną tradycję. Dlatego też przygotowywałem się do tych godów już od kilku miesięcy jedząc najlepsze rybki, które pomagają utrzymać głos w dobrej formie. Nie mogę niestety napisać jakie gatunki rybek należy jeść, gdyż pamiętnik ten mógłby dostać się w niepowołane ręce i konkurencja miałaby ułatwione zadanie. Jeżeli któryś z kolegów burzyków teraz to czyta, chciałem pozdrowić i powiedzieć, że nigdy nie będziecie mieć takich głosów, jak moja rodzina.

Część V – Anna

Wsiadłam w autobus i około godziny 20:30 wysiadłam na „naszym” przystanku. Stamtąd do domu miałam jeszcze dziesięć minut spacerkiem. Był chłodny wieczór, a jednak powietrze zdawało się cięższe niż zwykle w taką pogodę. Nie było to jednak odczucie związane ze stanem meteorologicznym, trudno jest mi to teraz wyjaśnić. Powietrze stawiało mi fizyczny opór, jakby ciągnęło mnie w kierunku przeciwnym, niż zmierzałam. Możliwe, że to moja ideomotoryka przytrzymywała mnie, gdyż podświadomie nie chciałam wracać do domu.

Drzwi były otwarte, co nie było normalne. Zawołałam Marcina, lecz nie odpowiedział. Nastawiona w odtwarzaczu płyta zespołu Cortex wypełniała mieszkanie delikatnym jazzem. Obeszłam wszystkie pokoje, lecz po Marcinie nie było ani śladu. Wyszłam więc z domu i przeszłam na tyły domu, do ogrodu.

Jego stopy unosiły się kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią, a ciało zawieszone było na jabłoni, jedynym drzewie, które stało w naszym ogrodzie. Dookoła szyi obwiązany miał kabel. Nie było szans na jakąkolwiek pomoc. Marcin był martwy. Jego widok był okropny. Twarz miał siną, białka oczu fioletowe, oblicze wykrzywione w taki sposób, że nie istnieją słowa, które potrafiłyby to opisać w odpowiedni sposób. Widok ten będzie mnie z pewnością w najgorszych koszmarach prześladować do końca życia. Z rozpaczy upadłam na ziemię i straciłam przytomność. Znaleziono nas dopiero kilkanaście godzin później.

Część VI – Korfutek

Do konkursu przystąpiliśmy w sobotę po południu. Poszukując dobrego miejsca do przycupnięcia, znalazłem dorodną jabłoń stojącą koło małego domku. Wleciałem więc na jedną z wyższych gałęzi i tam rozpocząłem swój koncert. Zacząłem uwerturą z delikatnych basowych pomruków, które miały zachęcić jak największą liczbę samiczek do przylecenia właśnie na mój występ, a nie na trele innych burzyków. Kiedy zebrała się już pokaźna grupka burzykowych pań, pozwoliłem sobie przerwać na moment swój śpiew, aby dać im chwilę na prezentację swoich ogonków. Nie były jeszcze jednak do tego wystarczająco zachęcone, więc zapodałem intermezzo, śpiewałem coraz głośniej i wchodziłem w coraz wyższe rejestry, a samiczki wydawały się naprawdę poruszone, stroszyły piórka i dziobały się wzajemnie. Dodało mi to animuszu, postanowiłem więc, że mogę powoli zbliżać się do finału. Dostrzegłem jednak, że do jabłoni, na której siedzieliśmy, zbliżył się człowiek. Obawiałem się, że chce nas przegonić, tym bardziej, że próbował wejść na drzewo i machał kawałkiem liny. Ponieważ jednak siedziałem na najwyższej gałęzi, czułem się na tyle bezpiecznie, że kontynuowałem koncert. Piałem już najgłośniej i najwyżej jak się dało, a zebrane samiczki prezentowały swoje ogonki i wiły się w niemal erotycznych pozach. Wtem jednak poczułem, że coś mocno i gwałtownie wstrząsnęło drzewem. Burzykowe panie spłoszyły się i odleciały wystraszone, a mnie nie pozostało nic innego, jak rozpocząć swój koncert od początku nazajutrz.

niedziela, 10 lutego 2013

Preikestolen



Musiałem je czymś popić. Zaparzyłem więc sobie filiżankę solidnej, gęstej, mocnej kawy. Postawiłem ją na spodku, wsypałem półtorej łyżeczki cukru i, trzymając za spodek, przemieściłem się w stronę stołu. Tam przystanąłem na moment, spojrzałem na zegarek, po czym uniosłem filiżankę do ust i wziąłem łyk kawy. Pachniała orzechami, a na końcu języka można było wyczuć smak dobrze przypieczonej skórki chleba. Smak, który zawsze przenosi myśli do domu na wsi, niczym Proustowska magdalenka. Zamknąłem oczy i poczułem się nieco dziwnie, jakbym spadał. Filiżanka wypadła mi z ręki, ale nie usłyszałem, żeby rozstrzaskiwała się o podłogę. Gdy otworzyłem oczy, wokół mnie nie było mieszkania. Zniknęły ściany, telewizor, fotele, stół. Stałem na skraju klifu, a moje ciało powoli przechylało się ku przepaści. Nie mogłem utrzymać już równowagi, robiłem się coraz cięższy, a głęboka woda w dole przyciągała mnie jak silny magnes. Morze było pięknego koloru granatowego, jednak barwa ta była złowróżbna. Jakby morze chciało powiedzieć: nie czeka cię tutaj nic dobrego.  Spadałem w zwolnionym tempie, jakbym od kogoś otrzymał dodatkowy czas na przemyślenia. Strzałka entropii zdawała się zwalniać i naginać prawa fizyki do moich potrzeb. Czwarty wymiar rozciągał się coraz bardziej. Zamknąłem oczy po raz kolejny, a w ustach wciąż czułem smak kawy. Skórka chleba.

Gdy znów otworzyłem oczy, siedziałem w samochodzie. Mercedes, taksówka i charakterystyczny dla nich zapach kolorowych choinek. Mam dziesięć lat, siedzę na przednim fotelu pasażera. Nie wiem gdzie jestem. Na tylnym siedzeniu kobieta, na oko trzydziestoparoletnia, całuje się z jakimś starszym mężczyzną. Nie znam go, ona natomiast wydaje mi się dziwnie znajoma, jakbym już ją kiedyś widział, nawet więcej niż jeden raz. Ta scena pocałunku jest bardzo nie na miejscu, nieodpowiednia, wręcz odrażająca. Czuję gniew do tego mężczyzny i wielki żal do kobiety, sam nie wiem dlaczego. Wysiadam z samochodu, ale niefortunnie potykam się o krawężnik i przewracam się na chodnik. Łamię ząb. Zamykam zapłakane oczy, a gdy otwieram je, znów jestem na Preikestolen, w jednej trzeciej drogi w dół. Entropia ciągle gra ze mną w rosyjską ruletkę, wciąż wygrywam. Mam dużo czasu, więc zaczynam się zastanawiać, dlaczego właściwie spadam właśnie tutaj. Dopiero co byłem w swoim mieszkaniu, piłem kawę, a teraz spadam z Preikestolen wprost w wody Lysefjordu. Najpiękniejsze miejsce by umrzeć, pod warunkiem że się wie, jak się tutaj dostało i dlaczego. Tylko czy to ma aż takie znaczenie? Czy nie są ważniejsze skutki naszych wyborów niż wybory same w sobie? W końcu dokonujemy ich z zamiarem osiągnięcia jakiegoś skutku i czasami okazuje się, że dany skutek nam nie odpowiada, że nasze przekonanie o tym, że właśnie tego chcemy, było błędne, choć mogło być oparte na słusznych przesłankach. Czy wtedy bardziej żałujemy wyboru czy jego konsekwencji? Sam nie wiem. Pewnie żałowałbym skoku z Preikestolen, gdyby był on zależny od mojej woli, ta jednak była czasowo wyłączona, robiłem wszystko tak, jak miało być. Trzęsienie czasu. Piłem kawę, a chwilę później spadałem z klifu. Nie dokonałem wyboru, liczyłem więc na to, że nie będzie żadnego skutku. A przynajmniej nie takiego, którego żałowałbym, gdybym był w stanie.

Spadałem bardzo powoli, a przed oczami wyświetlał mi się film z mojego życia. Zamknąłem je ponownie i ponownie przeniosłem się w inne miejsce. Tym razem stałem na wyglądającej znajomo ulicy. Po mojej prawej stronie było kilka budek z tanim i szybkim jedzeniem. Obok siebie widzę dziewczynę. Nie wiem skąd ją znam, ale czuję z nią jakąś więź, bliskość. Ona podchodzi bliżej do mnie, łapie mnie za głowę i całuje w usta. Jej ciepły i wilgotny język pracuje delikatnie, ale stanowczo. Trwa to kilkanaście sekund. Gdy mnie puszcza, otwieram oczy i widzę siebie na wielkiej scenie. Chwila, chwila. Co ja tutaj robię, skoro oglądam zapis z MOJEGO życia? Nigdy nie byłem w takim miejscu. Coś poszło nie tak, jak powinno, lecz tłum na widowni szaleje, podczas gdy orkiestra gra Elegię Keitha Jarreta. Wszystko w tej iluminacji jest nie tak. Dlaczego tłum się cieszy, gdy grany jest utwór żałobny? Biorę rozbieg i skaczę prosto w ludzi, niczym stara gwiazda rocka. Oni jednak rozstępują się przede mną, jak przed Mojżeszem Morze Czerwone i znów lecę wprost do ciemnogranatowej wody. Jestem już bardzo blisko. Ciągle liczę na to, że strzałka czasu odwróci się i wlecę z powrotem na klif. Tym razem jednak ten zacięty zegar się odblokował i czas zaczął znów płynąć tak, jak powinien. Spadałem tak, jak nakazywała fizyka. Woda zbliżała się coraz bardziej, była już tuż tuż. Nie było odwrotu, nie wyrosną mi skrzydła, nie przylecą Orły. Za mną już prawie 604 metry swobodnego lotu, jeszcze trzy sekundy i będzie po wszystkim, dwie, jedna...

Dźwięk tłuczonej filiżanki z pewnością obudził sąsiadów z dołu. Podobnie odgłos osiemdziesięciu kilogramów zwalających się bezwładnie na podłogę. Drżałem i wyginałem się w pałąk, tarzałem się w rozlanej kawie i odłamkach porcelany, z ust toczyłem pianę. Twarz wykrzywiłem w obłąkańczym uśmiechu, przerażającym jak uśmiech klauna. Konwulsje trwały jeszcze chwilę, ale już się nie opierałem. Teraz nie mam już siły kolejny raz zamknąć oczu, nic by to zresztą nie dało. Jedną nogą jestem już tam. W Preikestolen. Na zawsze.

piątek, 1 lutego 2013

Copernicus



Pustka. Nieskończona otchłań, przestrzeń, dla której czas nie ma żadnego znaczenia. Miliony lat świetlnych niczego, bezduszne i obojętne jak Asfodelowe Łąki, po których błąkają się samotne międzygwiazdowe obłoki pełne pyłu i gazu. Pomimo olbrzymich odległości i niewielkich szans na spotkanie, bywa, że dwa obłoki są na tyle blisko, że zaczynają na siebie wzajemnie oddziaływać. Przenikają się i zagęszczają swoją masę, zbliżają się powoli, bez żadnego pośpiechu, z czasem stając się jednym, większym obłokiem. Bywa też, że zderzają się bez ostrzeżenia. Bang! I po sprawie.

Silne promieniowanie elektromagnetyczne powoduje zagęszczanie się masy obłoku, który rozgrzewa się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu staje się protogwiazdą. A taka protogwiazda to nie byle co! Jest ona niesamowicie wielka, myśli, że wszystko jej wolno, nie zna żadnych ograniczeń, ani zakazów. W ślimaczym tempie obraca się, zapada się w sobie i rozgrzewa. Protogwiazda jako podlotek bywa nieodpowiedzialna, ale tak jest zafascynowana sama sobą, że pozostaje ślepa na własne wady. Pozwala jej to żyć w spokoju i powoli rozwijać się. W pewnym momencie, gdy protogwiazda dojrzewa, zaczynają w niej zachodzić reakcje termojądrowe. Wtedy ewoluuje ona i staje się...

...gwiazdą. Dorodną, odpowiedzialną za swoje czyny gwiazdą. Od tej pory kończy się zabawa, a zaczyna się prawdziwe życie. Gwiazda musi bowiem rozsądnie sobą gospodarować, zarządzać swoimi zasobami i dbać o to, aby nie wypalić się zbyt wcześnie. Dzięki syntezie termojądrowej jest stale rozgrzewana, utrzymuje swój wewnętrzny żar. Ten gwiezdny ogień jest bardzo ważny, wręcz najważniejszy. Bez niego cząsteczki gwiazdy zbytnio rozpraszałyby się i mogłoby dojść do ich dezintegracji. Dzięki syntezie pozostają one ze sobą w stałym, nierozerwalnym związku.

W formie dojrzałej gwiazda może przybierać różne formy. Od tego, jak duża jest na początku, zależy to, jak skończy. Nie daj Boże, by wyrósł z niej błękitny nadolbrzym. Piękna, jasna gwiazda, ozdoba letniego nieba. Patrząc na nią, każdy obłok międzygwiazdowy, każda protogwiazda marzy o byciu kiedyś takim szczęśliwym nadolbrzymem. W historii wszechświata było kilka słynnych błękitnych nadolbrzymów. Jeden z nich, Mima z konstelacji Kaak świecił sześćdziesiąt tysięcy razy jaśniej niż mieszkające w Drodze mlecznej Słońce. Mniejsze gwiazdy często chciały brać z niego przykład, pytały „jak Ty to robisz, jak możesz świecić tak jasno”? Na to Mima odpowiadał zawsze, z właściwym sobie entuzjazmem oraz pewną dozą tajemniczości – „wewnętrzny ogień, dzieci... wewnętrzny ogień”. A one wierzyły, że kiedyś dorosną do tego, aby ten żar poczuć.

Niestety, bycie nadbłękitnym olbrzymem ma swoje wady. Inne, mniejsze i ciemniejsze gwiazdy z czasem ewoluują, zmieniają się w inne formy, maleją, aż w końcu spokojnie umierają. Wspomniane już Słońce żyło sobie spokojnie do czasu, gdy stopniowo zaczęło przeistaczać się w czerwonego olbrzyma. Stawało się coraz większe i większe, aż w końcu jego jądro nie było w stanie utrzymać coraz chłodniejszej materii, wobec czego dookoła centralnej części powstała olbrzymia mgławica złożona ze wspomnień i przeżyć. Dzięki temu Słońce, które wtedy było już białym karłem, mogło na starość w ciszy i spokoju przypominać sobie całe swoje życie. Wszystkie przyjemne i smutne momenty. Te dobre chwile wspominało z rozrzewnieniem, a z przykrych śmiało się w duchu mówiąc, że każda rozpędzona kometa wbita w brzuch tylko je wzmacniała. Im Słońce było starsze, tym więcej wspomnień się ulatniało, odpływało w pustkę bez czasu i przestrzeni, a gwiazda zmieniła się w czarnego karła i szczęśliwa kończyła swój żywot.

Błękitny nadolbrzym nie ma tak spokojnego życia. Ceną jego pełnego pasji życia, jest gwałtowna i pełna bólu oraz cierpienia śmierć. Gdy ustaną w nim reakcje termojądrowe, olbrzym jest zbyt słaby, żeby utrzymać własny ciężar. Zaczyna zapadać się w sobie, aż w końcu nagromadzenie emocji – pozytywnych i negatywnych – tworzy mieszankę wybuchową. Bang! Dochodzi do potężnej termojądrowej eksplozji, która niszczy całą materię gwiazdy. Dochodzi do utworzenia supernowej, obiektu bardzo jasnego, choć nietrwałego. Supernowa może być zadowolona z tego faktu, iż uwolniła się spod jarzma nadolbrzyma, jednak stan ten trwa krótko, po czym rozproszone cząstki tworzą piękną, jedyną w swoim rodzaju mgławicę. Jest ona piękna jednak tylko z zewnątrz. Tworzący ją bowiem pył wciąż pamięta wszystko, co przeżył błękitny nadolbrzym. Ma to jednak dobre strone. Po pewnym czasie, na gruzach najjaśniejszej gwiazdy może powstać inna, może nie tak wielka i gorejąca, lecz za to stabilna i długowieczna, która przeżyje kolejne piękne chwilę, by na końcu przenieść się na Pola Elizejskie, krainę wiecznej szczęśliwości.