Część I – Anna
Marcina poznałam na trzecim roku studiów. Byliśmy na
imprezie u wspólnych znajomych i od razu wpadł mi w oko. Gadaliśmy cały
wieczór, umówiliśmy się na kawę, a zaraz potem zaczęliśmy spotykać się
regularnie, aż w końcu po kilku miesiącach zamieszkaliśmy razem. Rok po
skończeniu studiów wzięliśmy ślub. Muszę przyznać, że dogadywaliśmy się zawsze
świetnie pomimo tego, że Marcin pochodził z bardzo konserwatywnej rodziny, ja
natomiast z bardzo laickiej. Rodzice od dziecka faszerowali go religią, czytał
Pismo Święte co wieczór, a gdy był starszy, uczestniczył w różnych religijnych
przedsięwzięciach, oazach itp. Aż dziwne, że nie odbiło się to na nim tak
bardzo, jak można by się spodziewać. Nigdy nie przedstawiał mi się jako
człowiek przesadnie wierzący, nie starał się nikogo indoktrynować i, na
szczęście, nie był ani trochę pruderyjny.
Do Wielkiej Brytanii wyprowadziliśmy się kilka lat temu.
Chcieliśmy poprawić naszą sytuację finansową, planowaliśmy starać się o
dziecko, a w kraju brak było perspektyw. Ciężko było się utrzymać nam we dwoje,
a gdyby do tego przyszła trzecia głowa do wykarmienia i ubrania, moglibyśmy nie
dać sobie rady. Dlatego spakowaliśmy manatki i postanowiliśmy szukać szczęścia
na Zachodzie.
Początkowo zamieszkaliśmy w Londynie i zaciągaliśmy się do
jakichś czasowych prac, jednocześnie szukając czegoś na stałe, niekoniecznie w
stolicy Albionu. W końcu udało się. Mąż dostał intratną ofertę pracy w
Plymouth, jako kontroler jakości ginu w miejscowej destylarni. Praca ta była na
tyle dobrze płatna, że mogliśmy zacząć poważniej myśleć o potomku.
Ja nie musiałam pracować, mogłabym więc poświęcić się w pełni macierzyństwu,
przynajmniej przez jakiś czas. Dużo odkładaliśmy, a po kilku latach stać nas
było na kupno domku pod Plymouth. Wprowadziliśmy się tam w lutym 2009 roku. To
oczywiście nieco wpłynęło na nasze plany powrotu do Polski, ale oboje doszliśmy
do wniosku, że dom to tak naprawdę miejsce, w którym czujemy się dobrze i „u
siebie”, a w Wielkiej Brytanii zadomowiliśmy się tak bardzo, że nie mieliśmy
ochoty wracać do malkontenckiej Polski. Tym bardziej po wyborach wygranych w
2008 roku przez skrajną prawicę.
Życie w Wielkiej Brytanii było więc spełnieniem marzeń nie
tylko tymczasowych. Mieliśmy solidne zabezpieczenie finansowe, nie musieliśmy o
nic się martwić, a ze względu na specyfikę pracy Marcina mieliśmy też dużo
czasu wolnego dla siebie. Zdarzało się, że cały weekend nie wychodziliśmy nie
tylko z domu, ale i z łóżka. Cóż... Bardzo chcieliśmy mieć dzidziusia.
Część II – Korfutek
Witajcie. Zanim opowiem Wam swoją historię, pozwólcie, że najpierw przedstawię Wam parę informacji o sobie – skąd przybywam, dokąd zmierzam, co robię
itd. Zapewniam Was, że moja opowieść poruszy Wasze serca i dotrze głęboko do
wnętrza wszystkich czytających te karty.
Mam na imię Korfutek i jestem niewielkim ptaszkiem morskim.
Moja łacińska nazwa to puffinus puffinus,
w języku polskim jestem znany pod nazwą burzyk północny, a pochodzę z większego
gatunku, znanego Procellariiformes.
Nie jesteśmy tak znane jak mewy czy albatrosy, ale podobnie jak one latamy nad
wodami i polujemy na małe rybki i głowonogi. Mieszkamy na wyspach Oceanu
Atlantyckiego, takich jak Islandia, Irlandia, Wyspy Owcze. Zadomowiliśmy się również u wybrzeży Wielkiej Brytanii. Z rzadka zaglądamy do Polski. Sam nigdy nie
byłem, ale kuzyni mówią, że brzydko, zimno i pada, więc jakoś mnie tam nie
ciągnie. Może kiedyś polecę na wycieczkę.
Postanowiłem założyć ten ptasi pamiętnik, ponieważ Wam,
ludziom, wydaje się, że ptaki to takie głupie stworzonka, które tylko latają i
srają Wam na głowy, kiedy im przyjdzie na to ochota. Muszę Was rozczarować.
Sramy tam, gdzie nam się akurat zachce i nie patrzymy na to, co wtedy jest pod
nami. Z uwagi na nasze miejsce zamieszkania rzadko zdarza się, że narobimy
komuś na samochód, w odróżnieniu od gołębi, które z natury są złośliwe. One w
istocie lądują na tych Waszych pomnikach, samochodach, chodnikach, ławkach i
bombią tak, żeby było to jak najlepiej widoczne. Nieraz słyszałem, jak się
gołąbeczki przechwalały ile headshotów
zaliczyły w tygodniu. Dachowe pokraki. Wszelkie szanujące się ptactwo gardzi
gołębiami jak najgorszą zarazą. No ale dość już o gołębiach. Muszę jeszcze
trochę napisać o nas, puffinae puffinae.
Nasz gatunek bardzo lubi podróże. Latamy sobie po różnych
wysepkach, zwiedzamy nowe miejsca i polujemy na lokalne rybki. Niektórzy z nas
potrafią w ciągu roku przebyć ponad 14 tysięcy kilometrów. Wyobraźcie to sobie.
Jesteśmy małymi ptaszkami, osiągamy nie więcej niż 40 centymetrów wzrostu, a
jednak pokonujemy tak olbrzymie odległości. Jednak o naszej wielkości wcale nie
świadczą przelatane dystanse.
Część III - Anna
Pewnego wieczora, gdy leżeliśmy już w łóżku przy otwartym
oknie, nagle usłyszeliśmy bardzo dziwny dźwięk dochodzący z dworu. Był to głos
nie do opisania, brzmiał jak przeraźliwy wrzask dzikiego
zwierzęcia, małego dziecka, a jednocześnie, przysłuchując się uważniej (co nie
było takie proste, gdyż odgłos ten był nie do zniesienia), miało się wrażenie,
że można usłyszeć pojedyncze słowa. Trwało to może z pięć minut. Wyjrzeliśmy
przez okno, ale nie widzieliśmy skąd dochodzi ten hałas.
Szatański głos, jak go nazywaliśmy, dawał się słyszeć
sporadycznie popołudniami i wieczorami. Aby uniknąć słuchania go, zwykle o tej
porze wychodziliśmy z domu, odwiedzaliśmy kino, teatr, spotykaliśmy się ze
znajomymi z Polski. Ojczysta społeczność w Plymouth jest całkiem liczna i mocno
zintegrowana, często organizowane są wspólne imprezy i różne wydarzenia. Raz
byliśmy na wieczorze degustacji whisky. Wracając do domu byliśmy już porządnie
wstawieni, szybko wskoczyliśmy do łóżka, ale niewiele z tego wyszło. Pijani
ludzi powinni zdecydowanie chodzić spać, a nie brać się za igraszki. Zwłaszcza
gdy są tak pijani, jak my byliśmy tej nocy.
Obudziliśmy się późno, było już dawno po południu. Byłam
tego dnia umówiona z innymi niepracującymi Żonami z Plymouth. Nazywałyśmy tak
naszą grupę na podobieństwo Czarownic z Eastwick. Jak zwykle piłyśmy winko,
plotkowałyśmy, oglądałyśmy jakieś durne seriale. Zwyczajny babski wieczór.
Około 19 zadzwonił mój telefon. Odebrałam i usłyszałam wystraszony głos
Marcina.
- To znowu mnie woła.
- Co cię woła?
- On...
- Głos z dworu?
- TO nie jest zwykły głos... To
on...
- On, znaczy kto?
- Nie mogę mówić tego przez telefon,
przyjedź, szybko...
- Daj spokój, nie bądź dzieckiem, to
tylko zwykły hałas.
- Przyjedź, proszę!
Uznałam, że jak ma tak dalej panikować, to może faktycznie
lepiej pojechać do domu i posiedzieć z nim.
Część IV – Korfutek
Każdy samczyk z naszego gatunku musi się starać o względy
samiczek. W jaki sposób to robimy? W okresie godowym nasze panie stroszą piórka
i pokazują swoje ogonki. My natomiast walczymy na głosy. Samczyki krzyczą
najgłośniej jak potrafią i w ten sposób wybierają spośród siebie osobnika
najbardziej okazałego. Ten z kolei ma pierwszeństwo wyboru samiczki. Oczywiście
bierze sobie zawsze tę, z największym ogonkiem. Zawody samców trwają nieraz
wiele tygodni, czasem kilkanaście minut w ciągu dnia, ale bywa, że przepychamy
się tak aż do późnych godzin nocnych.
Od wielu już pokoleń wszystkie samczyki w mojej rodzinie
wygrywały ten godowy konkurs. Pradziadek, dziadek i ojciec – wszyscy oni
prezentowali najpiękniejsze i najbardziej doniosłe głosy. Dzięki temu zawsze zdobywali
najpiękniejsze samiczki, a to oznacza, że od tych kilku pokoleń stanowimy
najdostojniejszą burzykową rodzinę z najlepszym zestawem genów.
Od kilku już dni przygotowujemy się – samczyki z okolic
Plymouth – do okresu godowego. Ćwiczymy nasze aparaty głosowe, aby możliwie
najlepiej wypaść przed naszymi paniami. Po tym, co napisałem powyżej, nie muszę
chyba wyjaśniać, jak duża odpowiedzialność stoi przede mną. Nie mogę być gorszy
od moich przodków, wypada utrzymać rodzinną tradycję. Dlatego też przygotowywałem
się do tych godów już od kilku miesięcy jedząc najlepsze rybki, które pomagają
utrzymać głos w dobrej formie. Nie mogę niestety napisać jakie gatunki rybek
należy jeść, gdyż pamiętnik ten mógłby dostać się w niepowołane ręce i
konkurencja miałaby ułatwione zadanie. Jeżeli któryś z kolegów burzyków teraz
to czyta, chciałem pozdrowić i powiedzieć, że nigdy nie będziecie mieć takich
głosów, jak moja rodzina.
Część V – Anna
Wsiadłam w autobus i około godziny 20:30 wysiadłam na
„naszym” przystanku. Stamtąd do domu miałam jeszcze dziesięć minut spacerkiem.
Był chłodny wieczór, a jednak powietrze zdawało się cięższe niż zwykle w taką
pogodę. Nie było to jednak odczucie związane ze stanem meteorologicznym, trudno
jest mi to teraz wyjaśnić. Powietrze stawiało mi fizyczny opór, jakby ciągnęło
mnie w kierunku przeciwnym, niż zmierzałam. Możliwe, że to moja ideomotoryka
przytrzymywała mnie, gdyż podświadomie nie chciałam wracać do domu.
Drzwi były otwarte, co nie było normalne. Zawołałam Marcina,
lecz nie odpowiedział. Nastawiona w odtwarzaczu płyta zespołu Cortex wypełniała
mieszkanie delikatnym jazzem. Obeszłam wszystkie pokoje, lecz po Marcinie nie
było ani śladu. Wyszłam więc z domu i przeszłam na tyły domu, do ogrodu.
Jego stopy unosiły się kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią, a ciało
zawieszone było na jabłoni, jedynym drzewie, które stało w naszym ogrodzie.
Dookoła szyi obwiązany miał kabel. Nie było szans na jakąkolwiek pomoc. Marcin
był martwy. Jego widok był okropny. Twarz miał siną, białka oczu fioletowe,
oblicze wykrzywione w taki sposób, że nie istnieją słowa, które potrafiłyby to
opisać w odpowiedni sposób. Widok ten będzie mnie z pewnością w najgorszych
koszmarach prześladować do końca życia. Z rozpaczy upadłam na ziemię i straciłam
przytomność. Znaleziono nas dopiero kilkanaście godzin później.
Część VI – Korfutek
Do konkursu przystąpiliśmy w sobotę po południu. Poszukując
dobrego miejsca do przycupnięcia, znalazłem dorodną jabłoń stojącą koło małego
domku. Wleciałem więc na jedną z wyższych gałęzi i tam rozpocząłem swój
koncert. Zacząłem uwerturą z delikatnych basowych pomruków, które miały
zachęcić jak największą liczbę samiczek do przylecenia właśnie na mój występ, a
nie na trele innych burzyków. Kiedy zebrała się już pokaźna grupka burzykowych
pań, pozwoliłem sobie przerwać na moment swój śpiew, aby dać im chwilę na prezentację
swoich ogonków. Nie były jeszcze jednak do tego wystarczająco zachęcone, więc zapodałem
intermezzo, śpiewałem coraz głośniej i wchodziłem w coraz wyższe rejestry, a
samiczki wydawały się naprawdę poruszone, stroszyły piórka i dziobały się
wzajemnie. Dodało mi to animuszu, postanowiłem więc, że mogę powoli zbliżać się
do finału. Dostrzegłem jednak, że do jabłoni, na której siedzieliśmy, zbliżył
się człowiek. Obawiałem się, że chce nas przegonić, tym bardziej, że próbował
wejść na drzewo i machał kawałkiem liny. Ponieważ jednak siedziałem na
najwyższej gałęzi, czułem się na tyle bezpiecznie, że kontynuowałem koncert. Piałem
już najgłośniej i najwyżej jak się dało, a zebrane samiczki prezentowały swoje
ogonki i wiły się w niemal erotycznych pozach. Wtem jednak poczułem, że coś
mocno i gwałtownie wstrząsnęło drzewem. Burzykowe panie spłoszyły się i
odleciały wystraszone, a mnie nie pozostało nic innego, jak rozpocząć swój
koncert od początku nazajutrz.