Musiałem je czymś popić. Zaparzyłem więc sobie filiżankę
solidnej, gęstej, mocnej kawy. Postawiłem ją na spodku, wsypałem półtorej
łyżeczki cukru i, trzymając za spodek, przemieściłem się w stronę stołu. Tam
przystanąłem na moment, spojrzałem na zegarek, po czym uniosłem filiżankę do
ust i wziąłem łyk kawy. Pachniała orzechami, a na końcu języka można było
wyczuć smak dobrze przypieczonej skórki chleba. Smak, który zawsze przenosi myśli do
domu na wsi, niczym Proustowska magdalenka. Zamknąłem oczy i poczułem się nieco
dziwnie, jakbym spadał. Filiżanka wypadła mi z ręki, ale nie usłyszałem, żeby
rozstrzaskiwała się o podłogę. Gdy otworzyłem oczy, wokół mnie nie było
mieszkania. Zniknęły ściany, telewizor, fotele, stół. Stałem na skraju klifu, a
moje ciało powoli przechylało się ku przepaści. Nie mogłem utrzymać już
równowagi, robiłem się coraz cięższy, a głęboka woda w dole przyciągała mnie
jak silny magnes. Morze było pięknego koloru granatowego, jednak barwa ta była
złowróżbna. Jakby morze chciało powiedzieć: nie czeka cię tutaj nic
dobrego. Spadałem w zwolnionym tempie,
jakbym od kogoś otrzymał dodatkowy czas na przemyślenia. Strzałka entropii
zdawała się zwalniać i naginać prawa fizyki do moich potrzeb. Czwarty wymiar
rozciągał się coraz bardziej. Zamknąłem oczy po raz kolejny, a w ustach wciąż
czułem smak kawy. Skórka chleba.
Gdy znów otworzyłem oczy, siedziałem w samochodzie.
Mercedes, taksówka i charakterystyczny dla nich zapach kolorowych choinek. Mam
dziesięć lat, siedzę na przednim fotelu pasażera. Nie wiem gdzie jestem. Na
tylnym siedzeniu kobieta, na oko trzydziestoparoletnia, całuje się z jakimś
starszym mężczyzną. Nie znam go, ona natomiast wydaje mi się dziwnie znajoma,
jakbym już ją kiedyś widział, nawet więcej niż jeden raz. Ta scena pocałunku
jest bardzo nie na miejscu, nieodpowiednia, wręcz odrażająca. Czuję gniew do
tego mężczyzny i wielki żal do kobiety, sam nie wiem dlaczego. Wysiadam z
samochodu, ale niefortunnie potykam się o krawężnik i przewracam się na
chodnik. Łamię ząb. Zamykam zapłakane oczy, a gdy otwieram je, znów jestem na
Preikestolen, w jednej trzeciej drogi w dół. Entropia ciągle gra ze mną w
rosyjską ruletkę, wciąż wygrywam. Mam dużo czasu, więc zaczynam się
zastanawiać, dlaczego właściwie spadam właśnie tutaj. Dopiero co byłem w swoim
mieszkaniu, piłem kawę, a teraz spadam z Preikestolen wprost w wody Lysefjordu.
Najpiękniejsze miejsce by umrzeć, pod warunkiem że się wie, jak się tutaj
dostało i dlaczego. Tylko czy to ma aż takie znaczenie? Czy nie są ważniejsze
skutki naszych wyborów niż wybory same w sobie? W końcu dokonujemy ich z
zamiarem osiągnięcia jakiegoś skutku i czasami okazuje się, że dany skutek nam
nie odpowiada, że nasze przekonanie o tym, że właśnie tego chcemy, było błędne,
choć mogło być oparte na słusznych przesłankach. Czy wtedy bardziej żałujemy
wyboru czy jego konsekwencji? Sam nie wiem. Pewnie żałowałbym skoku z
Preikestolen, gdyby był on zależny od mojej woli, ta jednak była czasowo
wyłączona, robiłem wszystko tak, jak miało być. Trzęsienie czasu. Piłem kawę, a
chwilę później spadałem z klifu. Nie dokonałem wyboru, liczyłem więc na to, że
nie będzie żadnego skutku. A przynajmniej nie takiego, którego żałowałbym,
gdybym był w stanie.
Spadałem bardzo powoli, a przed oczami wyświetlał mi się
film z mojego życia. Zamknąłem je ponownie i ponownie przeniosłem się w inne
miejsce. Tym razem stałem na wyglądającej znajomo ulicy. Po mojej prawej
stronie było kilka budek z tanim i szybkim jedzeniem. Obok siebie widzę
dziewczynę. Nie wiem skąd ją znam, ale czuję z nią jakąś więź, bliskość. Ona
podchodzi bliżej do mnie, łapie mnie za głowę i całuje w usta. Jej ciepły i
wilgotny język pracuje delikatnie, ale stanowczo. Trwa to kilkanaście sekund.
Gdy mnie puszcza, otwieram oczy i widzę siebie na wielkiej scenie. Chwila,
chwila. Co ja tutaj robię, skoro oglądam zapis z MOJEGO życia? Nigdy nie byłem
w takim miejscu. Coś poszło nie tak, jak powinno, lecz tłum na widowni szaleje,
podczas gdy orkiestra gra Elegię
Keitha Jarreta. Wszystko w tej iluminacji jest nie tak. Dlaczego tłum się
cieszy, gdy grany jest utwór żałobny? Biorę rozbieg i skaczę prosto w ludzi,
niczym stara gwiazda rocka. Oni jednak rozstępują się przede mną, jak przed
Mojżeszem Morze Czerwone i znów lecę wprost do ciemnogranatowej wody. Jestem
już bardzo blisko. Ciągle liczę na to, że strzałka czasu odwróci się i wlecę z
powrotem na klif. Tym razem jednak ten zacięty zegar się odblokował i czas
zaczął znów płynąć tak, jak powinien. Spadałem tak, jak nakazywała fizyka. Woda
zbliżała się coraz bardziej, była już tuż tuż. Nie było odwrotu, nie wyrosną mi
skrzydła, nie przylecą Orły. Za mną już prawie 604 metry swobodnego lotu,
jeszcze trzy sekundy i będzie po wszystkim, dwie, jedna...
Dźwięk tłuczonej filiżanki z pewnością obudził sąsiadów z
dołu. Podobnie odgłos osiemdziesięciu kilogramów zwalających się bezwładnie na
podłogę. Drżałem i wyginałem się w pałąk, tarzałem się w rozlanej kawie i
odłamkach porcelany, z ust toczyłem pianę. Twarz wykrzywiłem w obłąkańczym
uśmiechu, przerażającym jak uśmiech klauna. Konwulsje trwały jeszcze chwilę,
ale już się nie opierałem. Teraz nie mam już siły kolejny raz zamknąć oczu, nic
by to zresztą nie dało. Jedną nogą jestem już tam. W Preikestolen. Na zawsze.