niedziela, 10 lutego 2013

Preikestolen



Musiałem je czymś popić. Zaparzyłem więc sobie filiżankę solidnej, gęstej, mocnej kawy. Postawiłem ją na spodku, wsypałem półtorej łyżeczki cukru i, trzymając za spodek, przemieściłem się w stronę stołu. Tam przystanąłem na moment, spojrzałem na zegarek, po czym uniosłem filiżankę do ust i wziąłem łyk kawy. Pachniała orzechami, a na końcu języka można było wyczuć smak dobrze przypieczonej skórki chleba. Smak, który zawsze przenosi myśli do domu na wsi, niczym Proustowska magdalenka. Zamknąłem oczy i poczułem się nieco dziwnie, jakbym spadał. Filiżanka wypadła mi z ręki, ale nie usłyszałem, żeby rozstrzaskiwała się o podłogę. Gdy otworzyłem oczy, wokół mnie nie było mieszkania. Zniknęły ściany, telewizor, fotele, stół. Stałem na skraju klifu, a moje ciało powoli przechylało się ku przepaści. Nie mogłem utrzymać już równowagi, robiłem się coraz cięższy, a głęboka woda w dole przyciągała mnie jak silny magnes. Morze było pięknego koloru granatowego, jednak barwa ta była złowróżbna. Jakby morze chciało powiedzieć: nie czeka cię tutaj nic dobrego.  Spadałem w zwolnionym tempie, jakbym od kogoś otrzymał dodatkowy czas na przemyślenia. Strzałka entropii zdawała się zwalniać i naginać prawa fizyki do moich potrzeb. Czwarty wymiar rozciągał się coraz bardziej. Zamknąłem oczy po raz kolejny, a w ustach wciąż czułem smak kawy. Skórka chleba.

Gdy znów otworzyłem oczy, siedziałem w samochodzie. Mercedes, taksówka i charakterystyczny dla nich zapach kolorowych choinek. Mam dziesięć lat, siedzę na przednim fotelu pasażera. Nie wiem gdzie jestem. Na tylnym siedzeniu kobieta, na oko trzydziestoparoletnia, całuje się z jakimś starszym mężczyzną. Nie znam go, ona natomiast wydaje mi się dziwnie znajoma, jakbym już ją kiedyś widział, nawet więcej niż jeden raz. Ta scena pocałunku jest bardzo nie na miejscu, nieodpowiednia, wręcz odrażająca. Czuję gniew do tego mężczyzny i wielki żal do kobiety, sam nie wiem dlaczego. Wysiadam z samochodu, ale niefortunnie potykam się o krawężnik i przewracam się na chodnik. Łamię ząb. Zamykam zapłakane oczy, a gdy otwieram je, znów jestem na Preikestolen, w jednej trzeciej drogi w dół. Entropia ciągle gra ze mną w rosyjską ruletkę, wciąż wygrywam. Mam dużo czasu, więc zaczynam się zastanawiać, dlaczego właściwie spadam właśnie tutaj. Dopiero co byłem w swoim mieszkaniu, piłem kawę, a teraz spadam z Preikestolen wprost w wody Lysefjordu. Najpiękniejsze miejsce by umrzeć, pod warunkiem że się wie, jak się tutaj dostało i dlaczego. Tylko czy to ma aż takie znaczenie? Czy nie są ważniejsze skutki naszych wyborów niż wybory same w sobie? W końcu dokonujemy ich z zamiarem osiągnięcia jakiegoś skutku i czasami okazuje się, że dany skutek nam nie odpowiada, że nasze przekonanie o tym, że właśnie tego chcemy, było błędne, choć mogło być oparte na słusznych przesłankach. Czy wtedy bardziej żałujemy wyboru czy jego konsekwencji? Sam nie wiem. Pewnie żałowałbym skoku z Preikestolen, gdyby był on zależny od mojej woli, ta jednak była czasowo wyłączona, robiłem wszystko tak, jak miało być. Trzęsienie czasu. Piłem kawę, a chwilę później spadałem z klifu. Nie dokonałem wyboru, liczyłem więc na to, że nie będzie żadnego skutku. A przynajmniej nie takiego, którego żałowałbym, gdybym był w stanie.

Spadałem bardzo powoli, a przed oczami wyświetlał mi się film z mojego życia. Zamknąłem je ponownie i ponownie przeniosłem się w inne miejsce. Tym razem stałem na wyglądającej znajomo ulicy. Po mojej prawej stronie było kilka budek z tanim i szybkim jedzeniem. Obok siebie widzę dziewczynę. Nie wiem skąd ją znam, ale czuję z nią jakąś więź, bliskość. Ona podchodzi bliżej do mnie, łapie mnie za głowę i całuje w usta. Jej ciepły i wilgotny język pracuje delikatnie, ale stanowczo. Trwa to kilkanaście sekund. Gdy mnie puszcza, otwieram oczy i widzę siebie na wielkiej scenie. Chwila, chwila. Co ja tutaj robię, skoro oglądam zapis z MOJEGO życia? Nigdy nie byłem w takim miejscu. Coś poszło nie tak, jak powinno, lecz tłum na widowni szaleje, podczas gdy orkiestra gra Elegię Keitha Jarreta. Wszystko w tej iluminacji jest nie tak. Dlaczego tłum się cieszy, gdy grany jest utwór żałobny? Biorę rozbieg i skaczę prosto w ludzi, niczym stara gwiazda rocka. Oni jednak rozstępują się przede mną, jak przed Mojżeszem Morze Czerwone i znów lecę wprost do ciemnogranatowej wody. Jestem już bardzo blisko. Ciągle liczę na to, że strzałka czasu odwróci się i wlecę z powrotem na klif. Tym razem jednak ten zacięty zegar się odblokował i czas zaczął znów płynąć tak, jak powinien. Spadałem tak, jak nakazywała fizyka. Woda zbliżała się coraz bardziej, była już tuż tuż. Nie było odwrotu, nie wyrosną mi skrzydła, nie przylecą Orły. Za mną już prawie 604 metry swobodnego lotu, jeszcze trzy sekundy i będzie po wszystkim, dwie, jedna...

Dźwięk tłuczonej filiżanki z pewnością obudził sąsiadów z dołu. Podobnie odgłos osiemdziesięciu kilogramów zwalających się bezwładnie na podłogę. Drżałem i wyginałem się w pałąk, tarzałem się w rozlanej kawie i odłamkach porcelany, z ust toczyłem pianę. Twarz wykrzywiłem w obłąkańczym uśmiechu, przerażającym jak uśmiech klauna. Konwulsje trwały jeszcze chwilę, ale już się nie opierałem. Teraz nie mam już siły kolejny raz zamknąć oczu, nic by to zresztą nie dało. Jedną nogą jestem już tam. W Preikestolen. Na zawsze.

piątek, 1 lutego 2013

Copernicus



Pustka. Nieskończona otchłań, przestrzeń, dla której czas nie ma żadnego znaczenia. Miliony lat świetlnych niczego, bezduszne i obojętne jak Asfodelowe Łąki, po których błąkają się samotne międzygwiazdowe obłoki pełne pyłu i gazu. Pomimo olbrzymich odległości i niewielkich szans na spotkanie, bywa, że dwa obłoki są na tyle blisko, że zaczynają na siebie wzajemnie oddziaływać. Przenikają się i zagęszczają swoją masę, zbliżają się powoli, bez żadnego pośpiechu, z czasem stając się jednym, większym obłokiem. Bywa też, że zderzają się bez ostrzeżenia. Bang! I po sprawie.

Silne promieniowanie elektromagnetyczne powoduje zagęszczanie się masy obłoku, który rozgrzewa się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu staje się protogwiazdą. A taka protogwiazda to nie byle co! Jest ona niesamowicie wielka, myśli, że wszystko jej wolno, nie zna żadnych ograniczeń, ani zakazów. W ślimaczym tempie obraca się, zapada się w sobie i rozgrzewa. Protogwiazda jako podlotek bywa nieodpowiedzialna, ale tak jest zafascynowana sama sobą, że pozostaje ślepa na własne wady. Pozwala jej to żyć w spokoju i powoli rozwijać się. W pewnym momencie, gdy protogwiazda dojrzewa, zaczynają w niej zachodzić reakcje termojądrowe. Wtedy ewoluuje ona i staje się...

...gwiazdą. Dorodną, odpowiedzialną za swoje czyny gwiazdą. Od tej pory kończy się zabawa, a zaczyna się prawdziwe życie. Gwiazda musi bowiem rozsądnie sobą gospodarować, zarządzać swoimi zasobami i dbać o to, aby nie wypalić się zbyt wcześnie. Dzięki syntezie termojądrowej jest stale rozgrzewana, utrzymuje swój wewnętrzny żar. Ten gwiezdny ogień jest bardzo ważny, wręcz najważniejszy. Bez niego cząsteczki gwiazdy zbytnio rozpraszałyby się i mogłoby dojść do ich dezintegracji. Dzięki syntezie pozostają one ze sobą w stałym, nierozerwalnym związku.

W formie dojrzałej gwiazda może przybierać różne formy. Od tego, jak duża jest na początku, zależy to, jak skończy. Nie daj Boże, by wyrósł z niej błękitny nadolbrzym. Piękna, jasna gwiazda, ozdoba letniego nieba. Patrząc na nią, każdy obłok międzygwiazdowy, każda protogwiazda marzy o byciu kiedyś takim szczęśliwym nadolbrzymem. W historii wszechświata było kilka słynnych błękitnych nadolbrzymów. Jeden z nich, Mima z konstelacji Kaak świecił sześćdziesiąt tysięcy razy jaśniej niż mieszkające w Drodze mlecznej Słońce. Mniejsze gwiazdy często chciały brać z niego przykład, pytały „jak Ty to robisz, jak możesz świecić tak jasno”? Na to Mima odpowiadał zawsze, z właściwym sobie entuzjazmem oraz pewną dozą tajemniczości – „wewnętrzny ogień, dzieci... wewnętrzny ogień”. A one wierzyły, że kiedyś dorosną do tego, aby ten żar poczuć.

Niestety, bycie nadbłękitnym olbrzymem ma swoje wady. Inne, mniejsze i ciemniejsze gwiazdy z czasem ewoluują, zmieniają się w inne formy, maleją, aż w końcu spokojnie umierają. Wspomniane już Słońce żyło sobie spokojnie do czasu, gdy stopniowo zaczęło przeistaczać się w czerwonego olbrzyma. Stawało się coraz większe i większe, aż w końcu jego jądro nie było w stanie utrzymać coraz chłodniejszej materii, wobec czego dookoła centralnej części powstała olbrzymia mgławica złożona ze wspomnień i przeżyć. Dzięki temu Słońce, które wtedy było już białym karłem, mogło na starość w ciszy i spokoju przypominać sobie całe swoje życie. Wszystkie przyjemne i smutne momenty. Te dobre chwile wspominało z rozrzewnieniem, a z przykrych śmiało się w duchu mówiąc, że każda rozpędzona kometa wbita w brzuch tylko je wzmacniała. Im Słońce było starsze, tym więcej wspomnień się ulatniało, odpływało w pustkę bez czasu i przestrzeni, a gwiazda zmieniła się w czarnego karła i szczęśliwa kończyła swój żywot.

Błękitny nadolbrzym nie ma tak spokojnego życia. Ceną jego pełnego pasji życia, jest gwałtowna i pełna bólu oraz cierpienia śmierć. Gdy ustaną w nim reakcje termojądrowe, olbrzym jest zbyt słaby, żeby utrzymać własny ciężar. Zaczyna zapadać się w sobie, aż w końcu nagromadzenie emocji – pozytywnych i negatywnych – tworzy mieszankę wybuchową. Bang! Dochodzi do potężnej termojądrowej eksplozji, która niszczy całą materię gwiazdy. Dochodzi do utworzenia supernowej, obiektu bardzo jasnego, choć nietrwałego. Supernowa może być zadowolona z tego faktu, iż uwolniła się spod jarzma nadolbrzyma, jednak stan ten trwa krótko, po czym rozproszone cząstki tworzą piękną, jedyną w swoim rodzaju mgławicę. Jest ona piękna jednak tylko z zewnątrz. Tworzący ją bowiem pył wciąż pamięta wszystko, co przeżył błękitny nadolbrzym. Ma to jednak dobre strone. Po pewnym czasie, na gruzach najjaśniejszej gwiazdy może powstać inna, może nie tak wielka i gorejąca, lecz za to stabilna i długowieczna, która przeżyje kolejne piękne chwilę, by na końcu przenieść się na Pola Elizejskie, krainę wiecznej szczęśliwości.