środa, 6 marca 2013

Luciform


Część I – Anna


Marcina poznałam na trzecim roku studiów. Byliśmy na imprezie u wspólnych znajomych i od razu wpadł mi w oko. Gadaliśmy cały wieczór, umówiliśmy się na kawę, a zaraz potem zaczęliśmy spotykać się regularnie, aż w końcu po kilku miesiącach zamieszkaliśmy razem. Rok po skończeniu studiów wzięliśmy ślub. Muszę przyznać, że dogadywaliśmy się zawsze świetnie pomimo tego, że Marcin pochodził z bardzo konserwatywnej rodziny, ja natomiast z bardzo laickiej. Rodzice od dziecka faszerowali go religią, czytał Pismo Święte co wieczór, a gdy był starszy, uczestniczył w różnych religijnych przedsięwzięciach, oazach itp. Aż dziwne, że nie odbiło się to na nim tak bardzo, jak można by się spodziewać. Nigdy nie przedstawiał mi się jako człowiek przesadnie wierzący, nie starał się nikogo indoktrynować i, na szczęście, nie był ani trochę pruderyjny.

Do Wielkiej Brytanii wyprowadziliśmy się kilka lat temu. Chcieliśmy poprawić naszą sytuację finansową, planowaliśmy starać się o dziecko, a w kraju brak było perspektyw. Ciężko było się utrzymać nam we dwoje, a gdyby do tego przyszła trzecia głowa do wykarmienia i ubrania, moglibyśmy nie dać sobie rady. Dlatego spakowaliśmy manatki i postanowiliśmy szukać szczęścia na Zachodzie.

Początkowo zamieszkaliśmy w Londynie i zaciągaliśmy się do jakichś czasowych prac, jednocześnie szukając czegoś na stałe, niekoniecznie w stolicy Albionu. W końcu udało się. Mąż dostał intratną ofertę pracy w Plymouth, jako kontroler jakości ginu w miejscowej destylarni. Praca ta była na tyle dobrze płatna, że mogliśmy zacząć poważniej myśleć o potomku. Ja nie musiałam pracować, mogłabym więc poświęcić się w pełni macierzyństwu, przynajmniej przez jakiś czas. Dużo odkładaliśmy, a po kilku latach stać nas było na kupno domku pod Plymouth. Wprowadziliśmy się tam w lutym 2009 roku. To oczywiście nieco wpłynęło na nasze plany powrotu do Polski, ale oboje doszliśmy do wniosku, że dom to tak naprawdę miejsce, w którym czujemy się dobrze i „u siebie”, a w Wielkiej Brytanii zadomowiliśmy się tak bardzo, że nie mieliśmy ochoty wracać do malkontenckiej Polski. Tym bardziej po wyborach wygranych w 2008 roku przez skrajną prawicę.

Życie w Wielkiej Brytanii było więc spełnieniem marzeń nie tylko tymczasowych. Mieliśmy solidne zabezpieczenie finansowe, nie musieliśmy o nic się martwić, a ze względu na specyfikę pracy Marcina mieliśmy też dużo czasu wolnego dla siebie. Zdarzało się, że cały weekend nie wychodziliśmy nie tylko z domu, ale i z łóżka. Cóż... Bardzo chcieliśmy mieć dzidziusia.

Część II – Korfutek

Witajcie. Zanim opowiem Wam swoją historię, pozwólcie, że najpierw przedstawię Wam parę informacji o sobie – skąd przybywam, dokąd zmierzam, co robię itd. Zapewniam Was, że moja opowieść poruszy Wasze serca i dotrze głęboko do wnętrza wszystkich czytających te karty.

Mam na imię Korfutek i jestem niewielkim ptaszkiem morskim. Moja łacińska nazwa to puffinus puffinus, w języku polskim jestem znany pod nazwą burzyk północny, a pochodzę z większego gatunku, znanego Procellariiformes. Nie jesteśmy tak znane jak mewy czy albatrosy, ale podobnie jak one latamy nad wodami i polujemy na małe rybki i głowonogi. Mieszkamy na wyspach Oceanu Atlantyckiego, takich jak Islandia, Irlandia, Wyspy Owcze. Zadomowiliśmy się również u wybrzeży Wielkiej Brytanii. Z rzadka zaglądamy do Polski. Sam nigdy nie byłem, ale kuzyni mówią, że brzydko, zimno i pada, więc jakoś mnie tam nie ciągnie. Może kiedyś polecę na wycieczkę.

Postanowiłem założyć ten ptasi pamiętnik, ponieważ Wam, ludziom, wydaje się, że ptaki to takie głupie stworzonka, które tylko latają i srają Wam na głowy, kiedy im przyjdzie na to ochota. Muszę Was rozczarować. Sramy tam, gdzie nam się akurat zachce i nie patrzymy na to, co wtedy jest pod nami. Z uwagi na nasze miejsce zamieszkania rzadko zdarza się, że narobimy komuś na samochód, w odróżnieniu od gołębi, które z natury są złośliwe. One w istocie lądują na tych Waszych pomnikach, samochodach, chodnikach, ławkach i bombią tak, żeby było to jak najlepiej widoczne. Nieraz słyszałem, jak się gołąbeczki przechwalały ile headshotów zaliczyły w tygodniu. Dachowe pokraki. Wszelkie szanujące się ptactwo gardzi gołębiami jak najgorszą zarazą. No ale dość już o gołębiach. Muszę jeszcze trochę napisać o nas, puffinae puffinae.

Nasz gatunek bardzo lubi podróże. Latamy sobie po różnych wysepkach, zwiedzamy nowe miejsca i polujemy na lokalne rybki. Niektórzy z nas potrafią w ciągu roku przebyć ponad 14 tysięcy kilometrów. Wyobraźcie to sobie. Jesteśmy małymi ptaszkami, osiągamy nie więcej niż 40 centymetrów wzrostu, a jednak pokonujemy tak olbrzymie odległości. Jednak o naszej wielkości wcale nie świadczą przelatane dystanse.

Część III - Anna

Pewnego wieczora, gdy leżeliśmy już w łóżku przy otwartym oknie, nagle usłyszeliśmy bardzo dziwny dźwięk dochodzący z dworu. Był to głos nie do opisania, brzmiał jak przeraźliwy wrzask dzikiego zwierzęcia, małego dziecka, a jednocześnie, przysłuchując się uważniej (co nie było takie proste, gdyż odgłos ten był nie do zniesienia), miało się wrażenie, że można usłyszeć pojedyncze słowa. Trwało to może z pięć minut. Wyjrzeliśmy przez okno, ale nie widzieliśmy skąd dochodzi ten hałas.

Szatański głos, jak go nazywaliśmy, dawał się słyszeć sporadycznie popołudniami i wieczorami. Aby uniknąć słuchania go, zwykle o tej porze wychodziliśmy z domu, odwiedzaliśmy kino, teatr, spotykaliśmy się ze znajomymi z Polski. Ojczysta społeczność w Plymouth jest całkiem liczna i mocno zintegrowana, często organizowane są wspólne imprezy i różne wydarzenia. Raz byliśmy na wieczorze degustacji whisky. Wracając do domu byliśmy już porządnie wstawieni, szybko wskoczyliśmy do łóżka, ale niewiele z tego wyszło. Pijani ludzi powinni zdecydowanie chodzić spać, a nie brać się za igraszki. Zwłaszcza gdy są tak pijani, jak my byliśmy tej nocy.

Obudziliśmy się późno, było już dawno po południu. Byłam tego dnia umówiona z innymi niepracującymi Żonami z Plymouth. Nazywałyśmy tak naszą grupę na podobieństwo Czarownic z Eastwick. Jak zwykle piłyśmy winko, plotkowałyśmy, oglądałyśmy jakieś durne seriale. Zwyczajny babski wieczór. Około 19 zadzwonił mój telefon. Odebrałam i usłyszałam wystraszony głos Marcina.
- To znowu mnie woła.
- Co cię woła?
- On...
- Głos z dworu?
- TO nie jest zwykły głos... To on...
- On, znaczy kto?
- Nie mogę mówić tego przez telefon, przyjedź, szybko...
- Daj spokój, nie bądź dzieckiem, to tylko zwykły hałas.
- Przyjedź, proszę!

Uznałam, że jak ma tak dalej panikować, to może faktycznie lepiej pojechać do domu i posiedzieć z nim.

Część IV – Korfutek

Każdy samczyk z naszego gatunku musi się starać o względy samiczek. W jaki sposób to robimy? W okresie godowym nasze panie stroszą piórka i pokazują swoje ogonki. My natomiast walczymy na głosy. Samczyki krzyczą najgłośniej jak potrafią i w ten sposób wybierają spośród siebie osobnika najbardziej okazałego. Ten z kolei ma pierwszeństwo wyboru samiczki. Oczywiście bierze sobie zawsze tę, z największym ogonkiem. Zawody samców trwają nieraz wiele tygodni, czasem kilkanaście minut w ciągu dnia, ale bywa, że przepychamy się tak aż do późnych godzin nocnych.

Od wielu już pokoleń wszystkie samczyki w mojej rodzinie wygrywały ten godowy konkurs. Pradziadek, dziadek i ojciec – wszyscy oni prezentowali najpiękniejsze i najbardziej doniosłe głosy. Dzięki temu zawsze zdobywali najpiękniejsze samiczki, a to oznacza, że od tych kilku pokoleń stanowimy najdostojniejszą burzykową rodzinę z najlepszym zestawem genów.

Od kilku już dni przygotowujemy się – samczyki z okolic Plymouth – do okresu godowego. Ćwiczymy nasze aparaty głosowe, aby możliwie najlepiej wypaść przed naszymi paniami. Po tym, co napisałem powyżej, nie muszę chyba wyjaśniać, jak duża odpowiedzialność stoi przede mną. Nie mogę być gorszy od moich przodków, wypada utrzymać rodzinną tradycję. Dlatego też przygotowywałem się do tych godów już od kilku miesięcy jedząc najlepsze rybki, które pomagają utrzymać głos w dobrej formie. Nie mogę niestety napisać jakie gatunki rybek należy jeść, gdyż pamiętnik ten mógłby dostać się w niepowołane ręce i konkurencja miałaby ułatwione zadanie. Jeżeli któryś z kolegów burzyków teraz to czyta, chciałem pozdrowić i powiedzieć, że nigdy nie będziecie mieć takich głosów, jak moja rodzina.

Część V – Anna

Wsiadłam w autobus i około godziny 20:30 wysiadłam na „naszym” przystanku. Stamtąd do domu miałam jeszcze dziesięć minut spacerkiem. Był chłodny wieczór, a jednak powietrze zdawało się cięższe niż zwykle w taką pogodę. Nie było to jednak odczucie związane ze stanem meteorologicznym, trudno jest mi to teraz wyjaśnić. Powietrze stawiało mi fizyczny opór, jakby ciągnęło mnie w kierunku przeciwnym, niż zmierzałam. Możliwe, że to moja ideomotoryka przytrzymywała mnie, gdyż podświadomie nie chciałam wracać do domu.

Drzwi były otwarte, co nie było normalne. Zawołałam Marcina, lecz nie odpowiedział. Nastawiona w odtwarzaczu płyta zespołu Cortex wypełniała mieszkanie delikatnym jazzem. Obeszłam wszystkie pokoje, lecz po Marcinie nie było ani śladu. Wyszłam więc z domu i przeszłam na tyły domu, do ogrodu.

Jego stopy unosiły się kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią, a ciało zawieszone było na jabłoni, jedynym drzewie, które stało w naszym ogrodzie. Dookoła szyi obwiązany miał kabel. Nie było szans na jakąkolwiek pomoc. Marcin był martwy. Jego widok był okropny. Twarz miał siną, białka oczu fioletowe, oblicze wykrzywione w taki sposób, że nie istnieją słowa, które potrafiłyby to opisać w odpowiedni sposób. Widok ten będzie mnie z pewnością w najgorszych koszmarach prześladować do końca życia. Z rozpaczy upadłam na ziemię i straciłam przytomność. Znaleziono nas dopiero kilkanaście godzin później.

Część VI – Korfutek

Do konkursu przystąpiliśmy w sobotę po południu. Poszukując dobrego miejsca do przycupnięcia, znalazłem dorodną jabłoń stojącą koło małego domku. Wleciałem więc na jedną z wyższych gałęzi i tam rozpocząłem swój koncert. Zacząłem uwerturą z delikatnych basowych pomruków, które miały zachęcić jak największą liczbę samiczek do przylecenia właśnie na mój występ, a nie na trele innych burzyków. Kiedy zebrała się już pokaźna grupka burzykowych pań, pozwoliłem sobie przerwać na moment swój śpiew, aby dać im chwilę na prezentację swoich ogonków. Nie były jeszcze jednak do tego wystarczająco zachęcone, więc zapodałem intermezzo, śpiewałem coraz głośniej i wchodziłem w coraz wyższe rejestry, a samiczki wydawały się naprawdę poruszone, stroszyły piórka i dziobały się wzajemnie. Dodało mi to animuszu, postanowiłem więc, że mogę powoli zbliżać się do finału. Dostrzegłem jednak, że do jabłoni, na której siedzieliśmy, zbliżył się człowiek. Obawiałem się, że chce nas przegonić, tym bardziej, że próbował wejść na drzewo i machał kawałkiem liny. Ponieważ jednak siedziałem na najwyższej gałęzi, czułem się na tyle bezpiecznie, że kontynuowałem koncert. Piałem już najgłośniej i najwyżej jak się dało, a zebrane samiczki prezentowały swoje ogonki i wiły się w niemal erotycznych pozach. Wtem jednak poczułem, że coś mocno i gwałtownie wstrząsnęło drzewem. Burzykowe panie spłoszyły się i odleciały wystraszone, a mnie nie pozostało nic innego, jak rozpocząć swój koncert od początku nazajutrz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz